We were born to die

10 komentarzy:
Ohayou,

Jest koniec marca, wielkimi krokami zbliża się przeklęta matura, więc ja całe dnie spędzam na poszukiwaniu zajęć, które oderwałyby mnie od nauki. Kilka tygodni temu poświęciłam noc na czytanie wszystkich opowiadań, które napisałam. Od pierwszych chwiejnych kroków z Sayuri o fiołkowych oczach i charakterze wzorcowej Mary Sue (ktoś pamięta?), przez okres młodzieżówek, które były żywcem zerżnięte z angielskiego serialu "Skins" (stworzyłam Lenę, moje rude alter-ego), jednopartówki pisane późną nocą (zostawałam sama w domu, a wszystko skrzypiało i trzeszczało), aż po moją ukochaną Namidę. Wyobraźcie sobie, że znalazłam w szufladzie pierwszy rysunek Amaterasu; jest trochę nieproporcjonalna, w za dużym golfie, z pięknymi, gęstymi włosami i psotnym uśmiechem. Rysunek ma na odwrocie datę: 26 października 2010 roku. To dla mnie bardzo ważna data również z innego powodu – tego dnia poznałam człowieka, przez którego przestałam być dzieckiem. I tak to było z tą Namidą, Amaterasu i Itachi towarzyszyli mi w najważniejszych momentach mojego życia. To dotyczy też Was, bo blogosfera była miejscem, w którym często (chociaż nie zawsze) mogłam odnaleźć spokój. Ten świat istniał nawet wtedy, kiedy mój się walił, a Wy pozostawaliście niezmiennie wierni niezależnie od tego, czy miałam lat piętnaście czy osiemnaście. Tutaj zrozumiałam, że chcę pisać, tutaj zrozumiałam czym jest ciężka praca i krytyka, wreszcie tutaj poznałam jedną z najważniejszych osób w moim życiu.
Kiedy ponownie czytałam Namidę, wróciły do mnie wszystkie zapachy, wspomnienia, inspiracje i uczucia, które towarzyszyły mi podczas pisania poszczególnych epizodów. Myślę, że zachowałam się bardzo niegrzecznie po prostu stąd znikając. Wątpię, żeby ktokolwiek jeszcze tutaj zaglądał, ale postanowiłam pozostawić po sobie kilkadziesiąt słów wyjaśnienia (chociaż zasługujecie na moją dozgonną wdzięczność). Jeśli kiedykolwiek wrócicie na Namidę, znajdziecie moje pożegnanie.
Żałuję, że nie udało mi się skończyć tej historii. W pewnym momencie miałam rozplanowany każdy epizod. Zabierałam do szkoły notes i na lekcjach, zamiast słuchać, pisałam plan wydarzeń kolejnych epizodów. Byłam pewna, że to będzie pierwsza historia, którą zamknę. Byłby to koniec zarówno tej historii, jak i mnie jako Mayuki. Wierzyłam, że rozwinę się przez okres pisania Namidy na tyle, by tworzyć później dużo ambitniejsze teksty. Nie podejrzewałam jednak, że przestanę być Mayuki na długo przed tym, jak skończę Namidę. Teraz nic nie łączy mnie z tą historią. Zniknęła Amaterasu, odeszła moja ostateczna i jedyna inspiracja, a ja jestem już całkiem inną osobą. Teraz stwierdzę oczywistość: Nigdy nie skończę Łez Czasu. Wbrew moim planom i nadziejom to tylko jedna z tysięcy historii o Itachi’m, które nigdy nie doczekają swojego finału i nie pozostaną w sercach czytelników na długo. Stwierdzam kolejną oczywistość: Wy pozostaniecie w moim sercu na zawsze.
Życzę Wam wszystkim szczęśliwego życia, niekończących się inspiracji a skończonych historii (osobistego exegi monumentum), zapachu beztroski, spokojnej radości po osiągnięciu najcięższych celów i pewności w każdym ruchu. A przede wszystkim życzę Wam tego, byście całym swoim światem dzielili się z innymi. Powodzenia.
Człowiek z natury nie jest bezinteresowny, więc pozwolę sobie na prośbę – za mnie też trzymajcie kciuki. I to nie tylko w maju, bo ja właśnie rozpoczynam swoją podróż, a pozbawiona jestem tej pewności, jaką było to miejsce i ludzie, których tutaj poznałam.


Po raz ostatni,




Mayuki


PS Jeśli choć trochę mnie jeszcze lubicie, to po maturach wrócę na 21 Gramów, bo szaleję bez pisania.

PS2 Nie usuwam bloga. Tak na wszelki wypadek, może ktoś będzie chciał kiedyś wrócić do tych koślawych epizodów, a może będę to nawet ja.